Nie wiem, na ile wpis ten dotyczy Eltenowiczów, ale… może… A więc go napiszę.
Dziś chciałbym cofnąć się w przeszłość ze wspomnieniami i opowiedzieć o tym, jak to było, gdy wychodziłem pierwszy, drugi, trzeci raz na ulicę, z laską w ręku. Tak wiele osób boi się postawić te pierwsze kroki, a może komuś swą historią pomogę? Nikt wszak nie jest nieomylny, a z błędów najlepiej się uczyć, miast z ich powodu płakać. A już zdecydowanie najlepiej uczyć się z błędów cudzych, a więc dzielcie się moimi do woli.
Czy miałem lekcje orientacji w szkole? Tak i nie. W skrócie ujmijmy tak: nauczono mnie technik posługiwania się laską (dwupunktu, stałego kontaktu, wchodzenia i schodzenia ze schodów). Niewiele jednak więcej. Nigdy w szkole nie wsiadałem do autobusu, nie radziłem sobie w nieznanych mi miejscach, nie wpadałem na koparki (pierwsze dni w Warszawie, pozdrawiam) ani zaparkowane po środku chodnika samochody. To wszystko dopiero na mnie czekało. Mogę więc powiedzieć, że po szkole znałem w stosunku dobrym stopniu teorię, ale praktyki to mi bardzo brakowało.
Pierwsza moja przygoda laskowej natury miała miejsce w piątej klasie szkoły podstawowej. Mama była u babci, dosłownie ulicę dalej, a ja postanowiłem się tam wybrać. I, uwierzcie, wielka to była wyprawa.
Założyłem kurtkę, zamknąłem za sobą drzwi, klucz włożyłem do kieszeni, laskę rozłożyłem i… w drogę!
Czy bałem się? Oczywiście, że tak, szczególnie, gdy przyszło do przejścia przez ulicę. Stanąłem bowiem na skrzyżowaniu, z prawej strony samochody prostopadle do mnie, przede mną równolegle. Instrukcja z lekcji brzmiała: poczekać aż nic nie będzie jechać i przejść. Ale dla mnie ciągle coś jechało. I skąd miałem wiedzieć czy zaraz tu nie skręci?
Pewnie stałbym tak następną godzinę czy coś, gdyby nie stał się cud i samochody przede mną się nie zatrzymały. Nie wierząc w swe szczęście, przeszedłem przez tę ulicę, dotarłem do babci, gdzie przyprawiłem wszystkich o palpitacje serca.
A potem? Potem coraz częściej chodziłem już czy to po bułeczki do piekarni, czy w innych sprawach po okolicy, choć wiele, wiele lat minąć musiało, bym się odważył wejść do autobusu.
Zdarzało mi się i w gimnazjum jeździć pociągami, ale zawsze na zasadzie takiej, że ktoś pomagał mi wejść, a potem ktoś mnie odbierał, przez długi czas bowiem nie poznałem wejherowskiego dworca, właśnie ze względu na niejeżdżenie autobusami. Jednak sama nauka wsiadania czy wysiadania z laską, choć teorii nigdy nie poznałem, stała się błyskawiczna i odruchowa. Podobnie z resztą po latach było i z autobusami.
Gdy już tymi autobusami jeździć zacząłem, jąłem i zwiedzać okolicę na własną rękę – chodzić po rynku w Wejherowie, odkrywać sklepy, a nawet drogę do naszej fary. Oczywiście, poznawałem także Gdynię.
Nie obeszło się jednak bez błędów. Czy to okrągły murek fontanny nieczynnej, który wziąłem za płot jakiś i trzymałem się jego, robiąc N okrążeń, aż zupełnie zgubiłem orientację, nie wiedząc, czemu ten płot taki długi., czy autobusy zatrzymujące się w środku pola, czy wreszcie remonty drogowe, brak betonu na chodnikach, niespodziewana ciężarówka z dostawą… Wiele się zdarzało.
Ważne jednak, by gdy coś szło nie tak, nie poddawać się. A najważniejsza zasada brzmi: "koniec języka za przewodnika".
Pierwsze moje podróże po miejscach nieznanych, tak zupełnie nieznanych, to Gdynia. Choć kilka tras wcześniej w niej znałem, na własną rękę odkrywałem zakamarki mi obce, prosiłem o pomoc w docieraniu do sklepów i tak dalej. Na jeszcze wyższy poziom wskoczyło to w Warszawie, tu bowiem nie mam już możliwości zapytać chociaż mniej-więcej o trasę, gdyż rodzice po prostu trasy tej nie znają.
Gdy się więc jedzie do jakiegoś miejsca, orientuje się gdzie jest najbliższy przystanek czy stacja i próbuje się tam dojść, a potem się dopytuje ludzi o to, gdzie się kierować i tak – od punktu do punktu – dociera się.
Dlatego, pamiętajcie, każdy z nas się bał i boi za każdym razem. Ale trzeba umieć przezwyciężać ten strach, a nic nam się nie stanie, jeśli tylko pozostaniemy ostrożni.
12 komentarzy
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Na niuch szanowna pani, na niuch. Spożywcze typu Żabka mają swój specyficzny zapaszek, warzywniaki w sumie też, mięsny można poznać z pół kilometrowej odległości, tak samo jak piekarnię. Kwestia tylko dopytania się dokładniejszego, bo z cukierni będzie pachniało czymś nieokreślenie słodkim i pieczywem, w Żabce wszystkim po trochu i niczym konkretnym. Lumpeks też nie raz łatwo poznać po zapachu, sklep z nowymi ubraniami tak samo. Gorzej z innymi takimi.
Fajny wpis, i popieram że trzeba się pytać, pytać i pytać. Bez pytania nie ma rozwoju.
Ale ja mam w tym miejscu pytanko o poznawanie sklepów w których chce się dowiedzieć co sprzedają. Jak wy to robicie? W moim przypadku, najczęściej zastosowanie miał dialog:
Ja: przepraszam, co tu się sprzedaje (po wejściu do sklepu)
Sklepowa: No to co widać.
Ja: A jak nie widać, bo nie widzę?
Sklepowa: A no tak, przepraszam nie pomyślałam. Tu jest warzywniak […] lub inna nazwa asortymentu padała..
No właśnie, a u Was jak to się odbywa? Jak Wy do tego podchodzicie?
właśnie chciałem o wspomaganiu się GPSem wspomnieć. czasem pomagają – zwłaszcza gdybyś był w podobnej sytuacji jak z tą duuużą okrągłą fontanną i – tak na wszelki wypadek – zrobił własny punkt w jednym miejscu.
Szczerze? Jakoś nie umiem się do nich przyzwyczaić.
Szczególnie wszelkie moje próby oswojenia się z programami typu Seeing Assistant Move kończyły się porażką. Chyba nie jestem do tego stworzony.
Dawidzie, a co z nowymi technologiami, typu program do nawigacji w telefonisiu, albo moja Grmapa do wstępnego rekonesansu w nieznanym terenie?
Przychodzi baba do lekarza:
– Panie doktorze, mój mąż jest potrójnym impotentem.
– Jak to możliwe? – pyta lekarz
– Ano tak, tym pierwszym to on był od zawsze, ale ostatnio spadł z drabiny i złamał sobie palec i przygryzł język.
No właśnie nie zauważyłem.
To była taka duuuuuża fontanna.
Ale, mimo to po latach… bardzo mnie to bawi, że nie zauważyłem.
Nie zauważyłeś, że zakręca? xd. CO do pytania: wiadomo, że to może być trudne, ale bez tego w ogóle się człowiek nic nie dowie i nie ruszy.
I byś tak chodził i chodził, aż by Ci się w końcu w głowie zakręciło.
Tak, z fontanną było dobre, też się uśmiechnęłam. 🙂
Dobre z tą fontanną. 🙂 I zgadzam się co do treści. Dobrze gada, polać mu. 🙂
Prawda, dobrze mówisz. 🙂
Koniec języka za przewodnika, niby tak się mówi, ale dla mnie to było jedną z najtrudniejszych rzeczy podczas nauki oriętacji, gdy poznawałam Bydgoszcz. W cale nie przechodzenie przez ruchliwą ulicę, wsiadanie do pojazdów komunikacji, takich jak autobusy, tranwaje, czy pociągi tylko właśnie odezwanie się z jednym krótkim pytaniem. Teraz na szczęście mam ten etab już za sobą i dziś śmieję się na wspomnienie tego jak to wyglądało na początku.
I tak odwaga, ośmielenie się i chęć w poznawaniu otocenia jest bardzo dla nas ważna i w cale nie łatwo ją w sobie znaleźć. Ja sama znam kilka osób z naszego środowiska, które nadal poruszają się w asyście najbliższych, a nie samodzielnie choć mają więcej niż 18 lat.