Straż Nocna, czyli czym jest patriotyzm?

Pogodziłem się już z tym, że przy ilości zajęć w ostatnim czasie nie ma już nawet co marzyć, że napiszę coś o każdej powieści przeczytanej w minionym czy też trwającym obecnie roku. Ale jednak są takie pozycje, które zasługują na to, by nakreślić o nich choć kilka słów. Zaproszę was zatem dziś jeszcze raz do "Świata Dysku".
Wielu rzeczy nie rozumiem w historii, ale zawsze najbardziej mnie dziwił okres powojenny. Trudno mi ogarnąć, mimo usłyszanych wielu usprawiedliwień i wyjaśnień, jak naród tak dzielnie walczący w roku 1939 i potem za granicą, tworzący Akcję Burza czy Powstanie Warszawskie tak łatwo dał się podporządkować komunistom, jak szybko Armia Krajowa zamieniła się w ludzkim postrzeganiu w "Bandy Reakcyjnego Podziemia".
"Straż nocna" odnosi się dużo bardziej do Rewolucji Francuskiej, ale czytając ją, nie mogłem na każdym kroku uwolnić się od skojarzeń z naszą ojczyzną.
– Chcielibyście Wolności, Prawdy i Sprawiedliwości, towarzyszu sierżancie? – rzucił zachęcająco Reg.
– Chciałbym jajko na twardo – odparł Vimes i zgasił zapałkę.
Zabrzmiały niepewne śmiechy, ale Reg był chyba urażony.
– W obecnej sytuacji, sierżancie, powinniśmy sobie stawiać wyższe cele…
– No tak, możemy. – Vimes zszedł po stopniach. Spojrzał na kartki papieru przed Regiem. Ten człowiek się przejmował. Naprawdę się przejmował. I był poważny. Bez wątpienia. – Ale… widzisz, Reg, jutro znowu wzejdzie słońce i jestem prawie pewny, że cokolwiek się stanie, nie znajdziemy Wolności, nie pojawi się wiele Sprawiedliwości, a już na pewno nie odszukamy Prawdy. Jest za to możliwe, że dostaniemy jajko na twardo.
Na tle twórczości Pratchetta "Straż nocna" jest pozycją pod wieloma względami wyjątkową. Już od kilku powieści wcześniej widać pewną silną zmianę nurtu. "Świat Dysku" nie jest już tak bardzo parodią naszego, a staje się niemal rozprawą z różnymi zachowaniami, postawami i wydarzeniami. Pierwszą powieścią, w której to widać jest "Carpe Jugulum", które w większości skupia się na podróży czarownicy i misjonarza, w trakcie której wzajemnie próbują odpowiedzieć sobie na to, czym jest wiara, zachwyt nad światem i jakimi powinniśmy być ludźmi. Ale to "Straż Nocna", moim zdaniem, otwiera koronę całej serii, wydane niemal kolejno "Straż Nocna", "Łups" oraz "Piekło Pocztowe", każde zajmując się inną problematyką, stają się odbiciem zmian, jakie obserwujemy w naszym świecie, a jednocześnie błyska w nich taka jakaś niespotykana wcześniej u Pratchetta iskierka nadziei na lepsze jutro.
Jest jeszcze jedna różnica między tą książką a poprzednimi, drobna, ale dla mnie należąca do tej układanki zmian. We wszystkich poprzednich swoich pozycjach Pratchett otwierał fabułę opisem Świata, rozbudowanym wstępem. W "Straży nocnej" i następnych tego już nie znajdziemy, czytelnik wrzucany jest prosto w historię trochę tak, jakby autor chciał zasugerować, że nic się nie zaczyna, a wszystko trwa.
Książkę otwiera typowy dzień Samuela Vimesa, komendanta Straży Miejskiej Ankh-morpork, a konkretnie plusk adeptki gildii skrytobójców, która w trakcie egzaminu polegającego na wzięciu na cel samego komendanta ląduje w basenie kloacznym. Dalej jest, można powiedzieć, typowo, zgłoszenie przestępstwa, morderstwo, pościg… To jednak, co zwraca naszą uwagę, to bzy. Kolejne wyłaniające się postacie, od głównego bohatera po patrycjusza miasta, pojawiają się z przypiętymi gałęziami bzu. Co więcej, wcale nie chcą wyjaśnić tego zachowania postronnym widzom.
– Sierżancie?
– Tak, kapralu Ping?
– Dlaczego niektórzy z was noszą fioletowe kwiatki, sierżancie?
Nastąpiła subtelna zmiana w atmosferze, wyssanie dźwięku wywołane uważnym nasłuchiwaniem wielu par uszu. Wszyscy funkcjonariusze w pokoju przestali pisać.
– Bo wie pan, sierżancie – ciągnął Ping – widziałem, że pan, Reg i Nobby nosiliście je w zeszłym roku o tej porze, więc pomyślałem, że może wszyscy powinniśmy…
Ping się zająknął. Zwykle przyjazne oczy sierżanta Colona zmrużyły się nagle, przesyłając jasne ostrzeżenie: mój chłopcze, stąpasz po cienkim lodzie, który zaczyna trzeszczeć…
– No bo moja gospodyni ma ogród i mógłbym szybko podskoczyć i ściąć… – ciągnął Ping w nietypowym dla siebie usiłowaniu samobójstwa.
– Chciałbyś dzisiaj nosić bez, tak? – zapytał Colon cicho.
– To znaczy, gdyby pan chciał, to mógłbym…
– A byłeś tam? – Colon wstał z takim rozmachem, że przewrócił krzesło.
– Spokojnie, Fred – mruknął Nobby.
– Przecież ja nie… – zaczął Ping. – To znaczy… gdzie byłem, sierżancie?
Colon oparł się o blat i przysunął swą okrągłą, poczerwieniałą twarz na cal od nosa Pinga.
– Skoro nie wiesz, gdzie było to „tam”, to tam nie byłeś – oświadczył tym samym cichym głosem.
Chcąc, nie chcąc, komendant musi sobie przypomnieć, gdzie było owo "tam" w sposób bardzo dokładny, a i czytelnik odkryje to wraz z nim. W skutek pewnego błędu mnichów odpowiedzialnych za zarządzanie czasem bowiem, pod wpływem silnych wspomnień tego dnia, cofnie się w czasie o trzydzieści lat i jako niejaki sierżant Keel poprowadzi ludzi na zgubę.
Trzydzieści lat temu zobaczymy Ankh-Morpork jako tyranię zarządzaną przez szalonego lorda Windera: łapanki, ludzie torturowani na śmierć, ukrywane zabójstwa, ustawiane sądy, godzina policyjna; wszystko tu jest. Jest też Vimes, świeży rekrut dopiero wprowadzony do straży i przerażony światem. Spotkamy też wielu innych bohaterów młodszych, z marzeniami, które utracili, aspiracjami, które przygasły.
Podając się za niejakiego sierżanta Keela, starszy Vimes dołącza do Straży tych czasów i szybko zostaje jej faktycznym zwierzchnikiem.
W tle jednak historia upomina się o swoje. Ludzie, przerażeni i niepewni, wreszcie pałają gniewem, wybucha coś, co dziś w podręcznikach historii nazywamy "Chwalebną Rewolucją". Szary lud napada na posterunki, uwalnia więźniów, obiera nowych władców, budzą się działacze socjalistyczni i widzimy niejako narodziny komunizmu. W tle tego jednak, co ludzie uważają za spontaniczne dążenie do spokoju, stoją machinacje polityczne, a każdy krok "wściekłego motłochu" jest z uznaniem obserwowany przez lorda Snapcasea, który zaraz obali złego tyrana Windera, by wyciągnąć rękę do ludu i pomóc powstać miastu. Teraz jednak nikt jeszcze nie widzi, że w ręce tej trzyma nóż.
Snapcase to człowiek, który nas uratuje, myślał ponuro. Tak, wierzyłem w to. Wielu wierzyło. Tylko dlatego, że jeździł czasem po ulicach otwartym powozem, zapraszał do siebie ludzi i rozmawiał z nimi, przy czym poziom konwersacji sięgał mniej więcej „Czyli jesteś stolarzem, tak? Cudownie! A czego wymaga taka praca?”. Tylko dlatego, że publicznie oświadczył, iż może podatki są odrobinę za wysokie. Tylko dlatego, że przyjaźnie machał ręką.
I wreszcie historia przychodzi. Dochodzi do krwawych starć, a Vimes i czytelnik wraz z nim bezsilnie obserwują, jak kolejni ludzie wierząc, że giną za lepsze jutro, umierają, a gdy lepsze jutro wstaje, zaczyna się od tego samego, co wczoraj.
Snapcase przybył po dwudziestu minutach, a po dwudziestu pięciu został zgodnie z prawem zaprzysiężony jako Patrycjusz, magicznie stał się lordem
Snapcase i zasiadł w Podłużnym Gabinecie. Czas ten obejmował także minutę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego lorda Windera, którego ciałem ktoś się zajął.
Niektórym doradcom wskazano drzwi, choć bez zbytnich nieprzyjemności, i nawet Spymouldowi pozwolono spokojnie usunąć hodowlę ropuch. Ale ci, którzy palili w kominkach, odkurzali meble i zamiatali podłogi, zostali, tak jak zostali poprzednio. Oni rzadko zwracali czyjąś uwagę, może nawet nie wiedzieli, kto jest ich pracodawcą, a zresztą byli zbyt użyteczni i wiedzieli, gdzie trzyma się miotły. Lordowie przychodzą i odchodzą, a kurz zbiera się cały czas.
I nastał poranek nowego dnia, który z dołu wyglądał całkiem jak stary.
I cóż… Vimes powraca do swoich czasów i raz jeszcze przekonuje się, jak cyniczny jest świat. I w tym momencie Pratchett mógłby pewnie zakończyć tę historię. A jednak jest jeszcze kilka stron.
Widzieliśmy rewolucję, która niby udana, a jednak przyniosła tylko więcej śmierci. Pożegnaliśmy raz kolejny wielu przyjaciół. Niejako w kontraście do tego pierwsze, o czym dowiaduje się komendant po powrocie, to że urodził mu się syn.
Zaś zaraz potem kroki kierują go na cmentarz, gdzie widzi groby tych, którzy odeszli. I rozmyśla.
To był moment perfekcji. (…)
Leżący w tych grobach zginęli za coś ważnego. Vimes widział to w blasku zachodzącego słońca, we wschodzie księżyca, w smaku cygara i w cieple, jakie przychodzi z samego zmęczenia.
(…) Paskudne, niegodne starcie doprowadziło do ich końca – drobny, upstrzony przez muchy przypis historii. Ale oni sami nie byli paskudni ani niegodni. Nie uciekli, choć mogli uciec, nie tracąc honoru. Zostali… Zastanowił się, czy ścieżkę przed sobą widzieli wtedy tak samo wyraźnie jak on teraz. Zostali nie dlatego, że chcieli być bohaterami, ale postanowili uznać to za swoją robotę i mieli ją przed sobą…
(…)
John Keel, Billy Wiglet, Horacy Nancyball, Dai Dickins, Cecil „Ryjek” Clapman, Ned Coates i – formalnie – Reg Shoe. Prawdopodobnie nie więcej niż dwudziestu ludzi w mieście znało te wszystkie nazwiska, ponieważ nie mieli pomników ani tablic pamiątkowych i nic nigdzie nie zostało zapisane. Trzeba było tam być, żeby wiedzieć.
Czuł się zaszczycony, że mógł tam być dwa razy.
Chyba żadna inna książka ze "Świata Dysku" w taki sposób do mnie nie przemówiła. Nie jest to pozycja, którą nazwałbym ulubioną. Nie jest także najbardziej wzruszająca, ten tytuł pozostaje przy "Łupsie".
Myślę jednak, że na swój ponury sposób odpowiada na to, czym jest patriotyzm dogłębniej, niż wszystkie lektury czytane w szkole. Często rozważam jej ustępy przy okazji różnych wspomnień i rocznic i, prawdę mówiąc, czekam na odwagę, by przeczytać ją, może za rok, może za pięć, może za dziesięć, jeszcze raz, potrafiąc odpowiedzieć na otwarte przez nią pytania.
To pozycja trudna i smutna, a jednak jakoś niosąca nadzieję.
Szukam odpowiedzi na to, dlaczego ci ludzie musieli zginąć i co dobrego przyniosło to światu. Vimes już ją znalazł, ja jeszcze nie.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

EltenLink