Jak to Hogwart z Polską chciał współpracować

Wiele stron liczy w sobie "Historia Hogwartu", a jednak wśród obszernych rysów pióra pani profesor Bagshot występują liczne luki, niedopowiedzenia. Nie ma z resztą w tym niczego zaskakującego, część historii uległa zamazaniu w pamięci kolejnych pokoleń czarownic i czarodziejów, inne jej odcinki uznała autorka za nieważne, wszak księga i tak już gruba, a próba przedstawienia wszystkich annałów doprowadziłaby prawdopodobnie do tego, że uczniowie pokroju pani Granger nie mieliby już naprawdę czasu na sen, byle zdążyć przeczytać całość powieści w ciągu siedmiu lat edukacji; z resztą obrońcy praw zwierząt natychmiast zawnioskowaliby o zakaz rozprowadzania literatury tych rozmiarów przez sowy – w przekonaniu, że niehumanitarne jest kazać dźwigać żywym stworzeniom takie ciężary. Powszechnie jednak uważa się, że są i takie zdarzenia, które autorka pominęła celowo, a przecież to one odkrywane są często przez ich świadków jako prawdziwą, najciekawszą historię szkoły i jej absolwentów.
Różne opinie krążyły o Minervie McGonagall – o czym z resztą doskonale wiedziała sama zainteresowana. Jedni jej nienawidzili, inni uwielbiali, każdy jednak był przekonany, że to surowa, bezwzględna, choć przy tym bardzo uczciwa nauczycielka. Przyznać tu z drugiej strony należy, że niezależnie od jej prawości czy uczciwości, jakoś nikt Gryfonom opiekunki nie zazdrościł – już chyba lepiej mieć stronniczego Snape’a, który nie przepuści okazji, by dodać tych kilku punktów swym podopiecznym, niż panią profesor, która miała zasłynąć w historii szkoły jako ta, która przez cały okres działania placówki, rok w rok odejmowała swojemu domowi więcej, niż mu dodawała. Niezależnie jednak od tego, bano się jej straszliwie, a marny los tego, kto podjąłby się w jej obecności zrobić cokolwiek stojącego w sprzeczności z regulaminem szkoły. Być może inne byłoby spojrzenie na tę sprawę, gdyby uczniom dane było obserwować profesor transmutacji tego dnia. Niestety albo stety, żaden z uczniów Hogwartu zdarzeń tych nie widział, a więc profesor M na zawsze miała pozostać postrachem Hogwartu.
Historia nasza rozpoczyna się pewnego upalnego dnia. Słońce wisiało jeszcze nisko nad Ziemią, wczesnymi promieniami rozpraszając ostatnie cienie nocy, pierwsi ludzie wychodzili na ulice w pogoni codziennych spraw. Niewiele jednak cudów w roztaczającej się wokół scenerii dostrzegała profesor McGonagall. Nie chodziło tu jednak o to, by nauczycielka nie potrafiła radować się pięknem świata, a raczej o to, że w owej chwili znajdowała się w mało wyjściowym stanie, oględnie rzecz ujmując. Aportowała się w rzece, tak właśnie kończą się niedokładności pokazanych zdjęć. Obecnie, cała mokra, w nadziei, że woda nie przemoczy dokumentów w jej teczce, próbowała wydostać się na ląd, walcząc z własnym odziankiem, uciekającymi jej z rąk przedmiotami i rybkami, które chyba uznały to za całkiem niezły widok. W końcu jako tako oswojona z nietypowymi warunkami, pół leżąc, pół płynąc skierowała się w stronę brzegu, mijając kilka mugolskich łodzi, ale… nic z tym.
– Patrzcie, Sawa! – Krzyczał ktoś, stojąc na nadburciu i machając rękami w jej stronę. Nie wiedziała – z radością czy przerażeniem, nie było to z resztą ważne. Ważne było, by dostać się na brzeg, nim ktoś z czarodziejskiego świata ją zauważy.
Już po chwili, wytrząsając kropelki wody z włosów, stała na lądzie. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy w jej stronę – niech błogosławiony będzie ranek, którym wszyscy spieszą się do pracy i na dziwy w stylu kobiety wynurzającej się z wody uwagi nie zwracają – szybkim machnięciem różdżki, wysuszyła się.
Wreszcie miała czas uważniej rozejrzeć się po okolicy. Wszędzie wokół dostrzegała ludzi biegnących za swoimi sprawami, pewnie spieszących do pracy. Po uliczkach sunęły samochody, w dali zajaśniały światła jakiegoś autobusu. Nieco na lewo przez rzekę przerzucony był most, w którego cieniu dostrzegła pomnik trytona. Nie była pewna, w którą stronę powinna się skierować, skoro, aportując się, chybiła. Miała tylko nadzieję, że chociaż miasto się zgadza.
– Nie ma innego sposobu, jak spytać. – Uznała po chwili na mysłu i weszła w jedną z licznych, maleńkich uliczek. Musiała przyznać, że całkiem malowniczo prezentował się ten kraj. Po bokach dostrzegała witryny otwierających się sklepów i restauracji. Na jednej z ławeczek zasiadł grajek i, brzdękając na gitarze, przygotowywał się do występu. Nieco dalej dostrzegła człowieka ubranego w długą, powłuczystą szatę, wyraźnie na coś czekającego. To mogła być jedyna okazja.
– Przepraszam Pana. – Zagadnęła Minerva.
Zatrzymany obdarzył ją długim, przenikliwym spojrzeniem.
– Czy mogę w czymś pomóc? – Zapytał. Chce pani może, bym wyciągnął dla Pani królika z kapelusza?
Miły ten człowiek, bo miły, ale McGonagall była nader uczulona na odchyły od wszelkich zasad. A na pewno odchyłem takim – i to dość znacznym – jest proponowanie pokazów magicznych każdemu napotkanemu człowiekowi. Uśmiech natychmiast zniknął z jej twarzy. Nie była już podziwiającą zagraniczną architekturę Minervą, była profesor McGonagall gotową odjąć punkty każdemu, kto zrobi cokolwiek niezgodnego z prawem – takim czy innym.
– A nie słyszał pan – zapytała ostro – o międzynarodowym kodeksie tajności czarów?
Zapytany spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy. Przez chwilę jakby się nad czymś namyślał, a potem wybuchnął:
– A co ja, teraz to mam znać wszystkie prawa i dekrety, wszystkie chore dzienniki ustaw, konstytucyje? – Zapytał. – Nie ja na was głosowałem, to odczepcie się ode mnie i swoje bzdury wygadujcie tam, gdzie chcą was słuchać. To już nawet nie można na ulicy zarobić. – Mamrocząc tak pod nosem, odbiegł, nim oszołomiona Minerva zdążyła go zatrzymać.
– Dziwny jest ten kraj. – Pomyślała, patrząc za zbiegiem.
– Przepraszam, gdzie mogę znaleźć metro? – Zapytała kolejną, pierwszą napotkaną osobę, którą okazał się chłopiec, może w wieku dwunastu lat, który, z plecakiem na plecach, czekał najwyraźniej na autobus.
– A więc tak… – Powtórzył setny z kolei raz Maciej Rewicz, minister, drapiąc się po głowie i przypatrując siedzącej przed nim czarownicy. Wysyła Panią więc ów pan Albus Dumb, Dumbl, coś tam, tak?
– Owszem. – Wycedziła przez zaciśnięte zęby nauczycielka. Wiele widziała dziwactw – prace domowe będące plagiatami, a jakimś cudem zawierające więcej błędów od oryginałów, niezdary zdobywające Wybitne na SUMach, a jednak tym razem jej cierpliwość wystawiona została na dużo większą próbę.
Musiała przyznać, że wiele poznała sposobów ukrywania Ministerstwa Magii. W jej rodzinnym kraju należało spuścić się wraz z wodą w toalecie, tu jednak sprawa była dużo prostsza. Ministerstwo nie było w żaden sposób ukryte – prosta kamienica z napisem ZUS. Jak ją przekonała ochrona, w tym kraju było to lepsze zabezpieczenie, niż wszelkie zaklęcia antymugolskie i iluzje.
W samym ministerstwie spędziła już kilka godzin, co bowiem dziwne, zdawało się, iż nikt nie wie, kto tu rządzi. Oto jednak wreszcie siedziała przed panem Ministrem Rewiczem i zastanawiała, jak to się dzieje, że jeszcze go nie wywalono z posady.
– Doskonale! – Przyklasnął Minister, jakby wreszcie, po powtórzeniu schematu: "zaduma, wypicie łyka herbaty, zapytanie o jakąś bzdurę, wypicie łyka herbaty", wreszcie postanowił się ruszyć i coś zrobić. Bardzo dziękuję profesorowi Dumblodorowicz – tu z trudem profesor McGonagall powstrzymała się od wtrącenia kilku nieprzyzwoitych słów – za zaostrzenie współpracy z naszym państwem, to dla nas zaszczyt pracować z tak wybitną placówką, jak Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Harwardzie. – Otworzył jedną z szuflad biurka.
– Zaraz, zaraz – Wymamrotał do Siebie. – Książka o ogórkach… Podręczny zestaw piromana… O, jest! – Wyciągnął pieczątkę, przykładając ją do jednego z dokumentów.
– Ten dokument zapewnia o mojej przychylności dla Pani sprawy. – Powiedział Minister. – Proszę przekazać go komu trzeba.
– Dziękuję. – Odpowiedziała, nie kryjąc ulgi. – Czy mógłby Pan jeszcze tylko wskazać mi drogę do tej szkoły w Rivii?
– Obawiam się, że nie. – Zmartwił się jej rozmówca. – Nigdy jej nie ukończyłem.
Minerva wstała, bardzo powoli, z krzesła i skierowała się do wyjścia.
– Bardzo Panu dziękuję. – Zawołała na odchodnym.
Już na korytarzu, kojąc swoje nerwy, wyciągnęła otrzymany dokument, by sprawdzić, czy ten człowiek śmiący się nazywać ministrem nie postawił przypadkiem na nim pieczątki ONZ. Oczom nauczycielki ukazały się następujące słowa:
"Drogi Jarku,
Być może wyraziłem się poprzednio nieprecyzyjnie, a więc postaram się tym razem sprawę postawić jasno. Nie wiem nic o żadnym samolocie, nic.
Pozdrawiam cieplutko!"

9 komentarzy

  1. Julitko, syntezator mi się zwiesił na Twoim komentarzu. xd
    Jedna drobna uwaga, tak po przemyśleniu. McGonagall powinna rzucić na tę kartkę jakieś zaklęcie translacyjne, bo mniemam, że liścik był po polsku, a wątpię, żeby się Szkotka specjalnie na tę okazję polskiego naumiała.
    Gdybyś też zmienił imię adresata na Antoniego, również byłoby śmiesznie.

Dodaj komentarz

EltenLink