Pierwszy fanfik mojego autorstwa.
Twór powstały w pociągu Pendolino EIP5400.
Mówiłem, że podróże pociągami mi szkodzą?
Melodia
Melodia była cicha, jak zawsze. Cicha, delikatna, smutna rozbrzmiała, gdy smyczek raz jeszcze dotknął instrumentu. Była słaba, ale nie stanowiło to przeszkody, są bowiem obrazy, dla których odległość nie istnieje. Niosły muzykę w dal krople padającego deszczu, niosły ją w dal gałęzie drzew szumiących pośród lasu, niosły ją w dal fale biegnące po morzu, niosły ją w dal wreszcie myśli i wspomnienia. Niesiona przez lekkie podmuchy wiatru opadała melodia wraz z deszczem tam, gdzie miała, choć było to tak daleko.
Który to raz? Dziesiąty? Setny? Nikt tego nie wie. Nie wie tego nawet dłoń dotykająca skrzypiec. Nie wie tego wiatr, choć pamięta pierwszy i każdy następny koncert tak dokładnie, jakby było to wczoraj. A może było to wczoraj? Dla pewnych obrazów przeszkodą nie jest i czas.
Raz po raz buki trwające na warcie melodii, której nikt nie słucha, opowiadają historię ludziom, biegnącym w pogoni za dniem. Czasem zdaje się, że już ktoś zrozumiał, ktoś przystanął, wsłuchując się w głos lasu. Potem jednak rusza dalej, nie mogąc lub nie chcąc usłyszeć słów pośród liści. Czasem ptaki, które siedzą na gałęziach buków próbują zaśpiewać o skrzypcach brzmiących wśród nocy, ale i ich nikt nie słucha. Nie słucha ni morza szumiącego, ni wilków wyjących. A przecież każde z nich próbuje opowiedzieć tę samą opowieść.
Nikt już nie pamięta, kiedy niewyraźna postać dziewczyny pojawiła się w lesie pierwszy raz. Stanęła na klifie i spojrzała na morze, to zaś na zawsze zapamiętało obraz jej twarzy, przepięknej, ale i wyrażającej smutek, jakiego świat jeszcze nie znał. Łzy, które wtedy spłynęły wśród fal, pozostały solą w morzu na zawsze. Potem, odwróciła się od morskiej piany, by nigdy więcej na nią nie spojrzeć, usiadła na przewróconym pniaku i trwała tak, nim nie zaszło Słońce, a na niebie nie pojawiły się pierwsze konstelacje. Gdy zaś zalśniły gwiazdy, wyjęła skrzypce i dotknęła instrumentu smyczkiem.
A potem grała o żalu i nadziei, o chłodach zimy i deszczach jesieni, gorącu lata, aż wreszcie o zieleni wiosny. Grała długo i niestrudzenie, choć noc była zimna, a deszcz zlepił jej włosy i zalał sukienkę. Grała póki Słońce znów nie zajaśniało za widnokręgiem. Nikt jednak nie przyszedł prócz ptaków, które, zbudzone, wsłuchały się w melodię; prócz zwierząt, które położyły się pod drzewami na polanie, oczarowane muzyką.
Miasto morza i szkła
Znam wiele pięknych miejsc, każde z nich ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się do niego wracać.
Czasem jest to klimat, innym razem ludzie, którzy tam mieszkają.
Pozdrawiam z pociągu relacji Warszawa Centralna – Gdynia Główna.
Po trzech tygodniach spędzonych, bez przerwy, w Warszawie, wracam weekendowo na Pomorze. I przy okazji tej podróży chcę podzielić się z wami pewną refleksją.
Poranek
Dedykowane tym, dla których poranek oznacza kolejny, nudny dzień, a deszcz zakrywa świat.
Szedłem raz lasem wśród buków i brzóz,
wśród kwiatów słodko pachnących,
gdzie strumień chłodny w świetle rannych zórz
Po, po, po, po, po, po… Lipton!
Błękitny ogień
No i stało się, napisałem tekst, który zapowiadałem.
Przynoszę go wam w wersji oryginalnej, celowo, bo jak zacznę poprawiać, to z poprawkami nie skończę do końca roku.
Uznajcie to za taką literacką próbę powrotu do formy, mam nadzieję, że dam wam coś do myślenia.
Snape się nieco przebranżowił
No bo przecież wyjście jest w dół
Oficjalnie w Warszawie mieszkam od wtorku. Dość krótki jest zatem ten okres mej bytności w stolicy szczególnie, że wpis ten piszę z domu w Bolszewie, do którego to domu wróciłem wczoraj wieczorem, a w stolicy zjawiam się ponownie w niedzielę.
Choć więc sam po mieście poruszam się w multum spraw, wcale nie czuję się jeszcze pewnie – jak znam życie jest to kwestia pewnego czasu, nie wiem jeszcze, jakiego.
Póki co jednak co jakiś czas skręcam w złą uliczkę, wchodzę w zły zakręt. Potem zaś trzeba się cofać i myśleć, co jest znowu nie tak.
W tym nierozgarnięciu inicjacyjnym jest jednak pewien aspekt pozytywny, mianowicie mnogość śmiesznych sytuacji, jakimi mógłbym się podzielić. Tak więc dziś opowiem wam jedną z nich.
Chyba już tu byłem! – Czyli o Warszawie, Liptonie i Pizzy
Był upalny, słoneczny, letni dzień. Ludzie, korzystając z ostatnich chwil niedzieli, spacerowali po ulicach Warszawy, ciesząc się pogodą i wspólnie spędzanym czasem. Gdzieś w okolicach Centrum przysiadł sobie grajek i radośnie jął brzdękać na gitarze. Przechodnie przystawali, mimowolnie uśmiechając się na dźwięk radosnej melodii.
Delikatny wietrzyk zakołysał liśćmi krzaków i kwiatów, zniżył swój lot, podziwiając miasto skąpane w promieniach zachodzącego Słońca. Przemknął wokół Wisły, pofrunął za autobusami i samochodami, radośnie się z nimi ścigając. Pomachał ręką dwójce niewidomych stojących przed Dworcem Centralnym i wyraźnie czekającym na tramwaj, po czym pofrunął dalej, kołysząc plakatami i reklamami, śmignął wokół kilku dachów i powtórnie zanurkował ku ziemi… Zobaczył, jak niewidomi wysiadają z tramwaju. Uśmiechnięty, pozdrowił ich lekkim podmuchem, po czym zawrócił, chcąc raz jeszcze przyjrzeć się Centrum, nad którym powoli zapadają mroki nocy.
Na niebie nieśmiało wychylał się Księżyc. W jego świetle wiatr ze zdumieniem dojrzał dwójkę niewidomych wysiadających z metra w Centrum.
– Wrócili już? – Zdziwił się wiatr.